niedziela, 13 grudnia 2015

Rozdział 68 "To nie może być prawda"

*** Oczami Laury ***

- Nie żyją... - Oznajmił lekarz. Poczułam przeszywający ból w okolicach skroni. Oparłam się plecami o chłodną ścianę i powoli osunęłam na ziemię. Łzy płynęły po moich policzkach, wewnętrzne uczucie pustki rozrywało moje ciało na tysiące małych kawałeczków.
- To nie dzieje się naprawdę. - Wyszeptałam w całe mokre od płaczu dłonie. - To nie może być prawda. - Mówiłam spokojnie, zrobiłam głęboki wdech, po którym nastąpił wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Próbowałam uspokoić myśli, które szalały w mojej głowie.
- Laura... Tak bardzo mi przykro... - Zaczęła Ariana.
- To nie może być prawda. - Powiedziałam ponownie, tym razem dwa razy głośniej. 
Wstałam gwałtownie z zimnej podłogi. W tym momencie nic do mnie nie docierało, wciąż nie mogłam uwierzyć w zaistniałą sytuację. Łzy, które szybko skapywały na kafelki z mojej twarzy powodowały, że nic nie widziałam. Cały świat był rozmazany i z każdą chwilą robił się coraz ciemniejszy. Ściskając w dłoni skórzaną torebkę, ruszyłam przed siebie. Nie miałam pojęcia gdzie idę, po prostu szłam prosto, nie zwracając uwagi na ściany, kwiaty, czy inne tego typu przeszkody, które na szczęście instynktownie udało mi się omijać. Będąc na końcu korytarza, chwyciłam za niewyraźną klamkę i lekko pociągnęłam nią w dół. Wielkie, białe drzwi otworzyły się, ukazując mi małe, dziecięce ciałka, leżące na metalowych noszach. Położyłam rękę na ustach, po czym opadłam na kolana. Pragnęłam uciec jak najdalej od tego widoku. Widoku moich nieżywych dzieci. Przez cały czas patrzyłam na pchającą nosze pielęgniarkę, która po kilku sekundach zniknęła za zakrętem. Wstałam, złapałam za porcelanową doniczkę, w której posadzona była prymulka, po czym rzuciłam ją przed siebie. Uderzyła w ścianę i potłukła się na kilkadziesiąt małych kawałków. 
- Laura! Co ty robisz? - Usłyszałam zza pleców głos Ariany. 
- Ja... Sama nie wiem. - Odpowiedziałam zakrywając twarz dłońmi. - Po... po... Posprzątam to... - Wydukałam i podeszłam do szczątków doniczki. 
- Lepiej nie. - Przerwała mi Ariana. - Jeszcze się skaleczysz. - Dodała, chwytając mnie za rękę, po czym sama zabrała się za zbieranie odłamków. 
Usiadłam na krześle i delikatnie przymknęłam oczy. W tym momencie nie potrafiłam trzeźwo myśleć. Cały czas przed oczami miałam ich małe, brązowe oczka, które już nigdy nie ujrzą dziennego światła. W tej chwili potrzebowałam kogoś, kto mnie przytuli, albo po prostu powie, że wszystko będzie dobrze. Gdzie jest Ross, kiedy go potrzebuję? - Pytałam samą siebie.
- Chodź, zabiorę cię do domu. - Powiedziała Ariana, wyciągając dłoń w moim kierunku. 
- Nigdzie nie się stąd nie ruszam. - Syknęłam przez zaciśnięte zęby. Wyraźnie zdziwiona moimi słowami, zrobiła kilka kroków w tył. 
- Rób co chcesz, ale ja nie mam zamiaru tutaj siedzieć. Już i tak nic nie zrobisz... - Powiedziała wyraźnie zasmucona. Odwróciła się i powolnym krokiem ruszyła w stronę wind. 
Postanowiłam pójść do lekarza i dowiedzieć się czegoś więcej. Między innymi powodu śmierci. 
- Przepraszam... - Zaczęłam, podchodząc do wysokiego mężczyzny. - Chciałam się czegoś dowiedzieć o...
- Tak wiem. - Przerwał mi. - Na obecną chwilę nie jesteśmy w stanie jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało tą nagłą śmierć. Dokładnie dowiemy się tego z sekcji zwłok. Natomiast mogę na sto procent powiedzieć, że było to spowodowane jakąś wadą genetyczną. - Powiedział na jednym oddechu lekarz. 
- Wadą genetyczną? - Zapytałam. 
- Tak, dlatego chciałem zapytać, czy nie wie pani nic o jakiś chorobach w pani rodzinie.
- Nie... Nic mi o tym nie wiadomo. - Odpowiedziałam zestresowana. 
- Dobrze. Jeżeli dowiedziałaby się pani czegokolwiek, proszę natychmiast do mnie dzwonić. - Powiedział, akcentując każde wypowiedziane słowo. - Nie chcę pani wyganiać, ale wydaję mi się, że powinna pani wrócić do domu. - Dodał. 

*** Oczami Rossa ***

Przechodziłem wąska uliczką prowadzącą do domu, kiedy zobaczyłem dym. Pewnie ktoś zrobił ognisko, pomyślałem. Chwila... Ognisko w środku miasta?! Przeraziłem się i przyspieszyłem. Po trzech minutach truchtu byłem przed domem, albo raczej przed tym, co z niego zostało. Każdy możliwy kawałek domu był zajęty przez wciąż rozprzestrzeniający się ogień. Wydałem z siebie przeraźliwy krzyk. Nagle zauważyłem Arianę, rozmawiającą z jakimś mężczyzną.
- Ariana! - Krzyknąłem, podbiegając do niej. - Co tutaj się stało?!
- To chyba... - Zaczęła. - Ciasto.

____________________
/Sisi 


2 komentarze:

Komentujcie miśki ^^