sobota, 19 grudnia 2015

Rozdział 69 "Tylko się nie przyzwyczajaj"

*** Oczami Rossa ***

- Jakie znowu ciasto?! - Wykrzyknąłem.
- No bo... Przyszłam do Laury, zaczęłyśmy piec ciasto, później pojechałyśmy do szpitala i jakoś tak o nim zapomniałam. - Powiedziała na wstrzymanych oddechu Ariana.
- Szpitala? - Zapytałem niepewnie. Pokiwała lekko głową, co nie dało mi żadnej odpowiedzi. - Ariana, do cholery... Powiedz mi, co się tutaj stało!
- Nie mogę! - Krzyknęła. Na jej policzku pojawiła się pojedyncza łza, którą szybko wytarła kciukiem. - Po prostu nie mogę, okej? - Usiadła na betonie i schowała twarz w dłoniach. - To dla mnie za wiele. - Mówiła, patrząc w niebo. - To wszystko moja wina. - Załkała.
- Nie możesz tak mówić. - Kucnąłem obok niej. Z jej oczy spływały łzy. - Jestem pewny...
- Nie! - Przerwała. - To wszystko moja wina! Moja wina, rozumiesz?! - Gwałtownie wstała.
- Nie obwiniaj się! Gdzie jest Laura?! - Złapałem ją za nadgarstki, aby nie mogła uciec.
- Powinna być w szpitalu. Tak myślę...
Wiedziałem, że i tak nie dowiem się od niej nic więcej, dlatego od razu pobiegłem w stronę samochodu. Od mojego przyjścia minęło około piętnaście minut, więc ogień był już całkowicie ugaszony, a strażacy chowali swój sprzęt. Otworzyłem drzwi, wsiadłem do środka i sprawnym ruchem prawej ręki odpaliłem samochód. Ostatnim, co widziałem przed skręceniem w sąsiednią ulicę, był doszczętnie spalony dom. Czułem dziwne ukłucie w sercu. Właśnie straciłem część swojego życia.
Po kilkunastu minutach byłem na miejscu. Wbiegłem do środka. Docierał do mnie specyficzny, szpitalny zapach, pomieszany z aromatem kawy z pobliskiego automatu.
- Laura! - Krzyknąłem, kiedy zauważyłem siedzącą w kącie kobietę. Szybkim krokiem podszedłem w jej stronę, następnie uklęknąłem naprzeciwko niej. - Kochanie, co się stało? - Zapytałem ze smutkiem w głosie. Chwyciłem ją za ramię i mocno przytuliłem, głaszcząc przy tym po włosach. - Spokojnie, jestem przy tobie. - Powiedziałem powoli, nie chciałem jej zdenerwować. Pocałowałem ją w czoło i popatrzyłem głęboko w oczy. Widziałem w nich ból, smutek, przerażenie oraz łzy.
- Oni umarli, Ross. - Wydukała, zalewając się łzami. Silny ból chciał rozerwać mi głowę, kiedy dotarło do mnie, co właśnie powiedziała. Byłem rozkojarzony, czułem się jakby ktoś rozerwał moje serce na kawałki, uniemożliwiając im ponowne połączenie się.

*** Oczami Laury ***

- Ross, uspokój się! - Wykrzyknęłam, podczas gdy blondyn walił pięściami w ścianę. Próbowałam go odciągnąć, jednak nie przynosiło to żadnego rezultatu. - Proszę... - Wyszeptałam, łapiąc go za skrawek koszulki. - Wróćmy do domu. - Powiedziałam, próbując opanować emocje. 
- Nie możemy wrócić do domu! - Krzyknął, odpychając mnie. - A wiesz dlaczego? - Zapytał, lekko się uśmiechając. - Bo go nie ma. - Mówił wolno, akcentując każde wypowiedziane słowo. 
- Czy ty zwariowałeś?! Uspokój się w końcu i jedźmy do domu!
- Chyba wyraziłem się jasno! Naszego domu już nie ma! Spalił się, bo zachciało was się głupiego ciasta! - Wykrzyczał. Po chwili zaczęłam wszystko łączyć w jedną całość. Ciasto, karetka, dzieci, szpital. Przez to całe zamieszanie, zupełnie zapomniałam, że w piekarniku cały czas piekło się ciasto. Ariana pomagała mi, więc też nie miała kiedy go wyłączyć. 

*** Oczami Rydel ***
*** Tego samego dnia, rano ***

Obudziła się dosyć wcześnie, zegarek stojący na dębowej, nocnej szafce wskazywał godzinę siódmą trzydzieści. Spojrzałam na śpiącego, na drugiej połowie łóżka Ratliffa. Postanowiłam, że nie będę go budzić, co zawsze miałam w zwyczaju robić po przebudzeniu. Niech zazna łaski Rydel. 
- Tylko się nie przyzwyczajaj. - Powiedziałam pod nosem, po czym wstałam i poszłam do kuchni. Wlałam wodę do czajnika, następnie postawiłam go na wcześniej włączonej kuchence. Z górnej szafki wyciągnęłam żółty kubek, do którego wsypałam łyżkę kawy rozpuszczalnej. W czasie, kiedy woda się gotowała, udałam się do łazienki, gdzie umyłam zęby i rozczesałam włosy. Gdy wróciłam, wyłączyłam kuchenkę i wlałam wodę do kubka. Podeszłam do lodówki i otworzyłam ją.
- Kurcze... - Powiedziałam, gdy zauważyłam, że miejsce, w którym powinno stać mleko jest puste. Trzasnęłam białymi drzwiczkami i pobiegłam na górę. Wyciągnęłam z szafki białą bluzkę z krótkim rękawem i czarne, krótkie spodenki. Rozejrzałam się po pokoju, w celu upewnienia się, że Ellington śpi, szybko ściągnęłam piżamę i ubrałam się przygotowane ciuchy. Na nogi założyłam zwykłe, czarne sandałki na obcasie. Zeszłam na dół, chwyciłam za swoją torebkę i wyszłam z domu, kierując się w stronę sklepu.

Przejeżdżałam wzrokiem po półkach, w poszukiwaniu mleka. Po kilku sekundach intensywnych poszukiwań, znalazłam upragniony produkt.
- Ariana?! - Krzyknęłam, kiedy zauważyłam wyłaniającą się zza rogu przyjaciółkę. - Co ty tutaj robisz? - Zapytałam, witając się z nią.
- Hm... Trudne pytanie. Niech się zastanowię, co takiego robię w sklepie. Może przyszłam na zakupy? - Powiedziała z sarkazmem. - A tak serio, to... Chcę iść dzisiaj do Laury. Nasze relacje nie są zbyt dobre, więc postanowiłam, że upieczemy ciasto.
- To świetnie! A teraz wybacz, ale muszę lecieć. Jeżeli Ell się obudzi, a jego kawa nie będzie gotowa...
- Tak wiem, leć! - Przerwała mi, wskazując palcem na kasy. Posłusznie wykonałam polecenie dziewczyny i pomachałam jej na pożegnanie. Nie dziwiło mnie to, że Ariana chciała pogodzić się z Laurą. Zawsze była duszą towarzystwa i nie umiała żyć długo w konflikcie z kimś.
Położyłam karton mleka na taśmie i ustawiłam się w kilkuosobowej kolejce.

- Śpisz?! - Wykrzyknęłam, wchodząc do domu. Odpowiedziała mi głucha cisza, co było jednoznaczne z twierdzącą odpowiedzią. Odetchnęłam z ulgą i weszłam do kuchni. Nie było mnie zaledwie piętnaście minut, więc kawa nie zdążyła jeszcze wystygnąć. Nalałam do niej trochę mleka, następnie wsypałam dwie łyżeczki cukru. Wszystko ze sobą wymieszałam i odstawiłam na blat.
- Ellington... Wstawaj. - Powiedziałam, potrząsając nim. Jęknął cicho, po czym przewrócił się na drugi bok. - Wstawaj! - Tym razem krzyknęłam. Chłopak gwałtownie otworzył oczy i usiadł.
- Która godzina? - Wydukał, prawie upadając na poduszkę.
- Ósma. - Odpowiedziałam z wielkim uśmiechem na twarzy. - Zrobiłam ci kawę. - Dodałam, gdy wstał z łóżka.
- Dziękuję.

Usłyszałam dźwięk telefonu. Spojrzałam na ekran, na którym wyświetlił się numer Laury. Przeciągnęłam palcem po zielonej słuchawce i przyłożyłam urządzenie do ucha.
- Halo? - Zapytałam. Usłyszałam cichy płacz.
- Rydel... Możemy z Rossem do was przyjechać?
- Tak, jasne. Tylko co się stało?
- Wszystko ci opowiem... Jak przyjedziemy. - Powiedziała. Chciałam jeszcze zapytać o kilka rzeczy, niestety, nie zdążyłam, bo dziewczyna zakończyła połączenie.
- Kto to był? - Zapytał Ratliff i usiadł na kanapie.
- Laura, zaraz przyjedzie. - Odpowiedziałam, kierując się w jego stronę. - Płakała. - Dodałam i zajęłam wolne miejsce obok niego.
Po około dwudziestu minutach bezczynnego wpatrywania się w telewizor, zadzwonił dzwonek do drzwi. Szybko zerwałam się z miejsca i pobiegłam je otworzyć.
- Co się stało? - Zapytałam przerażona, kiedy zobaczyłam zapłakaną przyjaciółkę oraz wyraźnie zdenerwowanego brata. Chwyciłam Laurę za ramię i mocno do siebie przytuliłam. - Spokojnie. - Wyszeptałam. Pomału ruszyłam w stronę salonu, cały czas przytulając brunetkę. - Możecie mi to jakoś wyjaśnić? - Powiedziałam lekko podniesionym głosem.
- Chcesz wiedzieć co się stało?! - Zapytał nagle Ross.. - Nasze dzieci umarły, spalił nam się dom i nie mamy gdzie mieszkać! To się stało! - Wykrzyczał rozwścieczony. Nie mogłam w to uwierzyć. Jakim cudem radosne dzieci, z którymi wczoraj spędziłam cały dzień mogły nie żyć? Nie potrafiłam nawet do siebie dopuścić tej myśli. Osunęłam się na miękką kanapę i mocno ścisnęłam Laurę, która od razu się we mnie wtuliła.
- Wszystko będzie dobrze. - Powiedziałam jej do ucha, najciszej jak umiałam. Postanowiłam, że nie będę zadawać już więcej pytań. Jestem pewna, że Laura potrzebowała ciszy i osoby, w której miała oparcie.

____________________
/Sisi 



niedziela, 13 grudnia 2015

Rozdział 68 "To nie może być prawda"

*** Oczami Laury ***

- Nie żyją... - Oznajmił lekarz. Poczułam przeszywający ból w okolicach skroni. Oparłam się plecami o chłodną ścianę i powoli osunęłam na ziemię. Łzy płynęły po moich policzkach, wewnętrzne uczucie pustki rozrywało moje ciało na tysiące małych kawałeczków.
- To nie dzieje się naprawdę. - Wyszeptałam w całe mokre od płaczu dłonie. - To nie może być prawda. - Mówiłam spokojnie, zrobiłam głęboki wdech, po którym nastąpił wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Próbowałam uspokoić myśli, które szalały w mojej głowie.
- Laura... Tak bardzo mi przykro... - Zaczęła Ariana.
- To nie może być prawda. - Powiedziałam ponownie, tym razem dwa razy głośniej. 
Wstałam gwałtownie z zimnej podłogi. W tym momencie nic do mnie nie docierało, wciąż nie mogłam uwierzyć w zaistniałą sytuację. Łzy, które szybko skapywały na kafelki z mojej twarzy powodowały, że nic nie widziałam. Cały świat był rozmazany i z każdą chwilą robił się coraz ciemniejszy. Ściskając w dłoni skórzaną torebkę, ruszyłam przed siebie. Nie miałam pojęcia gdzie idę, po prostu szłam prosto, nie zwracając uwagi na ściany, kwiaty, czy inne tego typu przeszkody, które na szczęście instynktownie udało mi się omijać. Będąc na końcu korytarza, chwyciłam za niewyraźną klamkę i lekko pociągnęłam nią w dół. Wielkie, białe drzwi otworzyły się, ukazując mi małe, dziecięce ciałka, leżące na metalowych noszach. Położyłam rękę na ustach, po czym opadłam na kolana. Pragnęłam uciec jak najdalej od tego widoku. Widoku moich nieżywych dzieci. Przez cały czas patrzyłam na pchającą nosze pielęgniarkę, która po kilku sekundach zniknęła za zakrętem. Wstałam, złapałam za porcelanową doniczkę, w której posadzona była prymulka, po czym rzuciłam ją przed siebie. Uderzyła w ścianę i potłukła się na kilkadziesiąt małych kawałków. 
- Laura! Co ty robisz? - Usłyszałam zza pleców głos Ariany. 
- Ja... Sama nie wiem. - Odpowiedziałam zakrywając twarz dłońmi. - Po... po... Posprzątam to... - Wydukałam i podeszłam do szczątków doniczki. 
- Lepiej nie. - Przerwała mi Ariana. - Jeszcze się skaleczysz. - Dodała, chwytając mnie za rękę, po czym sama zabrała się za zbieranie odłamków. 
Usiadłam na krześle i delikatnie przymknęłam oczy. W tym momencie nie potrafiłam trzeźwo myśleć. Cały czas przed oczami miałam ich małe, brązowe oczka, które już nigdy nie ujrzą dziennego światła. W tej chwili potrzebowałam kogoś, kto mnie przytuli, albo po prostu powie, że wszystko będzie dobrze. Gdzie jest Ross, kiedy go potrzebuję? - Pytałam samą siebie.
- Chodź, zabiorę cię do domu. - Powiedziała Ariana, wyciągając dłoń w moim kierunku. 
- Nigdzie nie się stąd nie ruszam. - Syknęłam przez zaciśnięte zęby. Wyraźnie zdziwiona moimi słowami, zrobiła kilka kroków w tył. 
- Rób co chcesz, ale ja nie mam zamiaru tutaj siedzieć. Już i tak nic nie zrobisz... - Powiedziała wyraźnie zasmucona. Odwróciła się i powolnym krokiem ruszyła w stronę wind. 
Postanowiłam pójść do lekarza i dowiedzieć się czegoś więcej. Między innymi powodu śmierci. 
- Przepraszam... - Zaczęłam, podchodząc do wysokiego mężczyzny. - Chciałam się czegoś dowiedzieć o...
- Tak wiem. - Przerwał mi. - Na obecną chwilę nie jesteśmy w stanie jednoznacznie stwierdzić, co spowodowało tą nagłą śmierć. Dokładnie dowiemy się tego z sekcji zwłok. Natomiast mogę na sto procent powiedzieć, że było to spowodowane jakąś wadą genetyczną. - Powiedział na jednym oddechu lekarz. 
- Wadą genetyczną? - Zapytałam. 
- Tak, dlatego chciałem zapytać, czy nie wie pani nic o jakiś chorobach w pani rodzinie.
- Nie... Nic mi o tym nie wiadomo. - Odpowiedziałam zestresowana. 
- Dobrze. Jeżeli dowiedziałaby się pani czegokolwiek, proszę natychmiast do mnie dzwonić. - Powiedział, akcentując każde wypowiedziane słowo. - Nie chcę pani wyganiać, ale wydaję mi się, że powinna pani wrócić do domu. - Dodał. 

*** Oczami Rossa ***

Przechodziłem wąska uliczką prowadzącą do domu, kiedy zobaczyłem dym. Pewnie ktoś zrobił ognisko, pomyślałem. Chwila... Ognisko w środku miasta?! Przeraziłem się i przyspieszyłem. Po trzech minutach truchtu byłem przed domem, albo raczej przed tym, co z niego zostało. Każdy możliwy kawałek domu był zajęty przez wciąż rozprzestrzeniający się ogień. Wydałem z siebie przeraźliwy krzyk. Nagle zauważyłem Arianę, rozmawiającą z jakimś mężczyzną.
- Ariana! - Krzyknąłem, podbiegając do niej. - Co tutaj się stało?!
- To chyba... - Zaczęła. - Ciasto.

____________________
/Sisi 


wtorek, 1 grudnia 2015

Rozdział 67 "Spylaj"

*** Oczami Rocky'ego ***
Tego samego dnia rano

Obudziłem się na dźwięk budzika. No właśnie, BUDZIKA. To nie jest normalne. Jestem wolnym mężczyzną i mam prawo wstawać kiedy chcę. To pewnie ten młody debil Ryland myśli, że jak skończył 18 lat to może wszystko. Pfff.
Zastanawiałem się, co tam u naszych "młodych". Shit, ten nawyk. Są już prawie 2 lata po ślubie, a my nadal nazywamy ich młodymi. Nieważne.
Zszedłem na dół, gdzie nasze słodkie Rydellington migdaliło się w kuchni przygotowując śniadanie dla nas wszystkich. Czasami się zastanawiam, czy czegoś "niewłaściwego" nie dodają nam do jedzenia.
- Hej gołębie - przywitałem parę.
- Witamy naszego singla! - przywitali mnie tak, co było dziwne, bo przecież jestem z Arianą.
- Przecież jestem z Arianą, głupole.
- Ale jakoś określenie "singiel" do ciebie pasuje - odparł Ell.
- Spylaj - odburknąłem - dawajcie to jedzenie, bo się spieszę.
- Gdzie znowu wychodzisz? - spytała moja opiekuńcza siostrzyczka.
- Umówiłem się z Rossem na miasto żeby pogadać o życiu.
Ell poszedł oglądać jakieś teletubisie do salonu, a Rydel podała mi potrawę wyglądającą jak jajecznica, ale to tylko teoretyczne spostrzeżenie. Nigdy nie wiem, co dokładnie dostaję na śniadanie od mojej siostry, od kiedy przygotowuje je razem z Ratliffem.
Szybko skonsumowałem poranny posiłek i ruszyłem w kierunku drzwi wejściowych, sięgając po kurtkę i kluczyki do mojego nowego auta. Dzięki niedawno zakończonej trasie koncertowej mogłem sobie pozwolić (z resztą nie tylko ja, Rik sobie też kupił kilka fajowych rzeczy) na nową brykę.
Ruszyłem w kierunku centrum. Jazda przez L.A. moim nowym samochodem jest świetna.
Gdy dojechałem, ujrzałem brata kiwającego się na krawężniku z nudów. Gdy mnie ujrzał, wyraźnie się rozpromienił. Nie widzieliśmy się od czasu przyjazdu z ostatniego koncertu.
- Cześć Rocky! - krzyknął z daleka blondyn
- Siemasz!
Przeszliśmy się bulwarem rozmawiając o kobietach i rodzinie, jednocześnie przyglądając się Cali Girls.
Po około 2 godzinach bezsensownego łażenia postanowiliśmy się rozejść do domów, w sumie mogłem w tym czasie pograć na xboxie, no ale to mój brat rodzony, więc powinienem z nim od czasu do czasu się widywać.
Wróciłem do domu i poszedłem zagrać w nowe gry. Każdą dokładnie obczaiłem.
Zagłębiłem się w grze dosyć zaawansowanie, ponieważ kolejne 3 godziny zleciały nawet nie wiem kiedy.
W momencie, gdy słońce zaczęło zachodzić i okropnie świecić idealnie w moje okno, usłyszałem dobiegający z dołu huk otwieranych drzwi i krzyk. To był krzyk Rossa.

____________________
Hej!
To mój pierwszy rozdział po powrocie, dopiero się rozkręcam. W sumie Sisi też, musimy tę historię jakoś fajnie rozwinąć. Mamy pomysły, więc czekajcie cierpliwie!
Mam nadzieję, że Wam się ten rozdział spodobał! Komentujcie ;)

/Jasiuu



Rozdział 66 "Daj, ja to zrobię"

*** Oczami Laury ***

Spokojnie, wczoraj cały dzień byli u Rydel, po prostu są zmęczeni, uspokajałam się w myślach. Szybko wstałam z kanapy, przez co zakręciło mi się w głowie.
- Coś się stało? - Zapytała Ariana, chwytając mnie za ramię.
- Nie, wszystko w porządku... Tylko dzieci... - Odpowiedziałam przerażona. Wzięłam głęboki oddech i powolnym krokiem ruszyłam w stronę dziecięcego pokoju. Nie chciałam się spieszyć, bo bałam się, co zastanę w środku. Zignorowałam kolejne zawroty głowy i szłam dalej, pokonując kilkanaście schodów. Kiedy byłam przed drzwiami, delikatnie dotknęłam klamki. Była zimna, w przeciwieństwie do moich spoconych rąk. Szybkim, gwałtownym ruchem nacisnęłam na nią, po czym wstrzymując oddech, weszłam do środka. Ujrzałam duże, drewniane łóżeczko, z niebieskim baldachimem, stojące na środku pokoju. Podeszłam bliżej, wpatrując się w małe, bose stópki, sztywno leżące na białym prześcieradle. Żadna z nich nawet nie drgnęła, na dźwięk otwieranych drzwi. Złapałam kawałek materiału, z którego była wykonana moja sukienka i z nerwów zaczęłam go ugniatać. Tylko spokojnie, myślałam robiąc trzy duże kroki, dzięki którym byłam na tyle blisko, aby móc uważnie przyjrzeć się dzieciom. Pierwsze co zwróciło moją uwagę, był fakt, że klatki piersiowe bliźniąt się nie unoszą. Spanikowana zaczęłam pomału potrząsać Sisi, niestety nie przyniosło to żadnego rezultatu. Dziewczynka wciąż leżała w bezruchu i nie oddychała.
- Ariana! Chodź tutaj! Szybko! - Wykrzyknęłam. Po mojej głowie latało tysiące myśli. Co się mogło stać? Dlaczego nie oddychają?
- Jestem. - Powiedziała brązowooka, wchodząc do środka. - W czym mogę pomóc? - Zapytała z uśmiechem, nieświadoma sytuacji.
- Oni... - Zaczęłam wskazując na łóżeczko. - Nie oddychają. - Dokończyłam. Na policzku poczułam łzę. Nie, nie mogę teraz płakać. Muszę coś zrobić, myślałam.
- Zadzwoń na pogotowie. - No tak, że ja wcześniej na to nie wpadłam. Wyciągnęłam z tylnej kieszeni spodni telefon. Próbowałam się skupić, wybrać numer i zadzwonić, jednak trzęsące się dłonie skutecznie mi to uniemożliwiały. - Daj, ja to zrobię. - Powiedziała, następnie wyjęła mi z ręki telefon i wyszła na korytarz. Usiadłam na jasnobrązowych panelach. Co jakiś czas moje ciało przechodziły dreszcze. Byłam zbyt zszokowana, by cokolwiek zrobić. Po prostu siedziałam i wpatrywałam się w drewniane szczebelki łóżka. Podciągnęłam nogi do piersi i delikatnie objęłam je ramionami. - Karetka będzie za kilkanaście minut. - Oznajmiła Ariana, zwracając mi urządzenie. Uśmiechnęłam się lekko.
- Dziękuję. - Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy. Kolejne piętnaście minut spędziłyśmy w ciszy, która byłaby idealna, gdyby nie tykający zegar. Usłyszałam dźwięk nadjeżdżającej karetki. Pośpiesznie wstałam i szybko pobiegłam na dół. Ratownicy stali przed drzwiami, otworzyłam im, gwałtownym pociągnięciem za metalową klamkę. Ręką wskazałam miejsce, do którego mają się udać, po czym sama ruszyłam za nimi.
- Czy zauważyła pani jakieś niepokojące zachowania u dzieci, w ciągu ostatniej doby? - Zapytał lekarz.
- Nie. To znaczy...Nie wiem. Cały wczorajszy dzień spędzili u cioci, ale ona nic o tym nie wspominała. - Odpowiedziałam, jąkając się. Mężczyzna w czerwonym stroju skinął głową do pozostałych. Młoda kobieta wzięła Jack'a na ręce, po czym położyła go na noszach. Następnie zrobiła to samo z Sisi. - Co im robicie? - Zapytałam przerażona. Wszystko działo się strasznie szybko, cała akcja trwała maksymalnie pięć minut.
- Teraz zabierzemy pani dzieci do szpitala. Przejdą tam wszystkie potrzebne badania, które pozwolą stwierdzić, co jest przyczyną stanu nieprzytomności. Niestety nie udało nam się przywrócić pracy płuc, przez co byliśmy zmuszeni intubować. - Powiedział lekarz.
- Ale wszystko będzie dobrze? - Wtrąciła Ariana.
- Na tą chwilę, nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

*** Oczami Ariany ***

- Laura, pojedziemy do szpitala moim samochodem. Nie pozwolę ci teraz prowadzić. - Oznajmiłam, łapiąc brunetkę za ramię. Pół godziny później byłyśmy na miejscu. Siedziałam na twardym, czerwonym krześle, jeżdżąc palcem po delikatnym materiale, z którego były wykonane moje spodnie. Starałam się nie myśleć o zaistniałej sytuacji, przez co skupiłam się na wyglądzie szpitala. Podłoga była w ciemnozielonym kolorze, idealnie współgrającym z żółcią na ścianach. Znajdowałyśmy się na oddziale pediatrycznym, więc gdzie nie spojrzałam namalowane były postacie z bajek. W kątach stały wysokie kwiaty. na pierwszy rzut oka prawdziwe. Jednak po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam, że są sztuczne, przecież to szpital - tutaj nie można wnosić kwiatów. Po całym korytarzu porozstawiane były zabawki, stojące na brązowych stolikach. Nagle usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi. Wstałam i podeszłam do lekarza.
- I co z nimi? - Zapytała roztrzęsiona Laura.
- Przykro mi...

____________________
Powiem szczerze, że jestem zadowolona z tego rozdziału. Nie wiem czy są w nim jakieś błędy, ponieważ piszę go o trzeciej w nocy (nie ważne, że mam jutro na ósmą do szkoły :')) i nie mam już siły go sprawdzać. Mam nadzieję, że wam się spodoba :)
/Sisi